Ze trzy lata temu trafiłem do Polanicy na koncert koleżanki. O tym dość jaskrawym czasie mógłbym napisać całkiem zgrabną nowelkę, bo zawodowo i prywatnie działo się wtedy u mnie bardzo dużo. Ominę tu jednak tą całą otoczkę – trafiłem na festiwal Marii Czubaszek, gdzie oprócz wspomnianej wyżej koleżanki na scenie pojawili się jeszcze Staszek Soyka i Urbanator z córką. Dwóch niesamowitych gości, których sposób rozumienia muzyki graniczy z praktyką magiczną.
Po koncercie pakując manatki zrobiłem jeszcze szybki telefon do M. by po kilkunastu sekundach rozmowy pędzić już na szybkiego tytoniowego „rozchodniaczka”. Wzmocnić się jakimś espresso i nagadać z drugim człowiekiem, zanim wsiądę sam za kółko na kolejne 500km jadąc przez Polskę w środku nocy. Nie pamiętam już w jaki sposób rozmowa płynnie przeszła nam na to, co ostatnio zagościło nam na dłużej w odtwarzaczu. M. zasypała mnie wtedy nazwami, o których nie miałem bladego pojęcia. Za każdą z tych nazw i ksywek majaczyły mi jakieś przerażające postacie z popowego undergroundu poubierane w rurki, z zaczesaną grzywką i popijający sojowe latte chyba tylko dlatego, by obniżyć sobie ilość testosteronu oraz popsuć trzustkę wzorem Steve’a Jobs’a. Kiedy M. wystrzelała się już z tego całego stada hipsterów przyszła kolej na mnie.
-‘a ty co masz tam w odtwarzaczu?’
-‘emm.. New Model
Army’ – odparłem lekko zmieszany, bo uświadomiłem sobie, że za cholerę
nie wiem jak scharakteryzować tych byłych punkowców, którzy generalnie z
punkiem nie mieli za dużo wspólnego, a postrzegani byli u nas w ten
sposób głównie przez pryzmat tego, że w latach 90 zaliczyli Jarocin jako
gwiazda. – ‘taki stary brytyjski zespół grający.. hmm.. w sumie rocka’
-‘brytyjski rock?’ – M zamrugała swoimi wielkimi niebieskimi oczami, w
których widać było jak tasuje w głowie wszystkie nazwy, z którymi się
już zderzyła. Sęk w tym, że bandu Justina Sullivana nie było ani pod N,
ani M, ani nawet A. Ot jakiś underground pewnie. Po chwili poszukiwań
stwierdziła lekko zdziwiona –‘chyba muszę sprawdzić bo nie kojarzę. Na
pewno Brytyjczycy?’.
-‘tia, taki zespół, którego w zasadzie słucham tylko z koncertówek’
-‘dlaczego?’
-‘bo nagrywają płyty bez życia i do bólu nudne, a dopiero na koncertach
wychodzi ile z tych „nudnych” kawałków można wycisnąć soku’ –
uśmiechnąłem się, bo nabrałem pewności, że omijam właśnie szerokim
łukiem próbę scharakteryzowania czegoś, co się w żaden sposób szufladkom
nie poddaje. Mówienie o tym co gra New Model Army to jak wycieczka po
polu minowym. Każde określenie będzie jak stany kwantowe elektronów w
mechanice kwantowej. Zarówno prawda jak i fałsz.
-‘weź mi coś jeszcze o nich powiedz, bo mnie zaintrygowałeś’ – między nami stała popielniczka przypominająca patologicznego jeża zniszczonego cywilizacją, który zamiast jabłek kolekcjonował niedopałki przed zbliżającą się zimą.
-‘nom.. tego.. Justin ma gigantyczne pokłady charyzmy w głosie. W sensie prawdziwy jest w tym co śpiewa, tyle, że chyba przy okazji trochę sepleni’
-‘serio? Wokalista sepleni?’ – oczy M. zaczęły wyrażać niedowierzanie. Po koncercie, z którego dopiero co oboje uciekliśmy, sepleniący wokalista był niczym tryton u Giuseppe Tartiniego w Sonacie z diabelskim trylem.
-‘tak, sepleni. Pewnie dlatego, że nie ma zęba. Brat mu wybił, a ten na złość nie uzupełnił tej przerwy między jedynkami. Raz mówi, że to na złość bratu, innym razem, że to przerwa na papierosa. I tak jakoś od początku lat 80tych’
Do dziś kiedy przypominam sobie ten magiczny wieczór słyszę trzask zderzających się tafli kry w toni wielkiego jeziora zen. Z jednej strony na krze płyną hipsterzy w kolorowych rurkach, z wypielęgnowanymi brodami, śpiewający dziwnymi głosami. Na drugiej Justin Sullivan bez zęba drący japę o w sumie o tym samym. Że ten świat to jednak jakiś dziwny jest.
Dziś gdybym miał jeszcze raz komukolwiek tłumaczyć czym jest dla mnie New Model Army, wyciągnąłbym koncert z 2003 w londyńskiej Astorii. Zamiast tłumaczyć się, że poglądowo z Justinem zdążyłem się rozjechać już gdzieś w liceum (a wtedy to pierwszy raz dorwałem „Love of Hopeless Causes”, które po dziś dzień jest jednym z ważniejszych CDków w mojej kolekcji), że kompozycyjnie to żaden Chopin i w sumie gra tak większość zespołów podwórkowo – piwnicowych. Burknąłbym coś jeszcze o nonkonformizmie i szczerości wobec siebie. Szanuję to w New Model Army, nawet jeżeli czasami się z Justinem w jego poglądach nie zgadzam.
‘We’re learning to love the things that we hate’