Poniedziałek. Kończymy organizować wielki chaos przy poniedziałku przy pomocy kalendarza. W głowie próbuje pospinać sobie godziny, by tematy, które wpisane są na długiej liście „task to do” kończyły się zanim w kalendarzu zaczną krzyczeć kolejne terminy czy przypominacz w telefonie. Coś, jakby wielki bałagan podzielić na małe zgrabne kupki różnej wielkości i próbować dopasować je do półek w szafie. Z nich po chwili wyłoni się mozaika rzeczy prywatnych i służbowych, która będzie krzyczeć na mnie w tym krótszym tygodniu. Kilkanaście telefonów, dwa duże spotkania, jedne negocjacje, pół tony korespondencji do nadrobienia.

Zamykam oczy i dwoma palcami zaczynam masować miejsce, gdzie nos łączy się z brwiami. Żałuję, że nie noszę jeszcze okularów. Placebo. Zawsze gdy to robię pojawia się ulga, ale jakoś spod okularów byłoby to bardziej uzasadnione.

-‘ty pamiętasz, że dziś mamy jeszcze Real Estate Talks? – pyta Kaśka kładąc wisienkę na torcie.
-‘jezu, ten sabat czarownic?’
-‘woman in real estate’ – precyzuje Kaśka z miną wyrażającą więcej niż chciałbym na jej twarzy przeczytać.
-‘muszę?’
-‘zarejestrowałam nas. Wejściówka dla niezarejestrowanych kosztowała 300PLN, ilość miejsc też jest ograniczona, więc blokujemy innych chętnych. Ale przecież nie będę Ci mówić, jak masz żyć’ – jej wzrok mówi wszystko to, czego tak bardzo nie chciałbym dziś usłyszeć.

Kupka poukładanych problemów zerka nieśmiało w moim kierunku, bo oczywiście zapomniałem, a poniedziałek był ostatnim dniem w tym tygodniu roboczym, gdzie byłem w stanie zmieścić jeszcze chwilę dla siebie. Oczami wyobraźni widzę już ten sabat, feminizujące kobiety narzekające na mansplaining, mniejsze wynagrodzenia, szklane sufity swoich korporacji. W głowie po krótkiej chwili wizualizacji tego wieczora krzyczy mi donośnie Jurek Stuhr obrazem z Seksmisji: „Aaaaaaartur, wyyychoooodzimyyyy!”. Ma ciasto na twarzy. Jest wkurzony.


-‘o której?’
-‘dziewiętnasta’
-‘widzimy się na miejscu’ – odpowiadam zrezygnowany po chwili narzekania, chociaż każda komórka we mnie knuje misterny plan jak zebrać wystarczającą ilość adenozynotrójfosforanu, by wysadzić się w tym hotelu na samym środku sali. Niczym mały terrorysta mający na celu zabranie ze sobą na pola wielkiej szczęśliwości do Allaha jak największej grupy osób. I znów, trzeba mi wbić się w garnitur i zapastować lakierki. Czy serio kiedykolwiek zrobiłem ten błąd i w jakiejś pijackiej malignie zacząłem marzyć o takim życiu? Bicie braw feministkom w trakcie rautów, wieczornych koktajli czy w końcu wyrafinowanych rozmów o niczym nad lampką wina?

Kilka godzin później w środku wielkiej Sali próbuję znaleźć jakieś miejsce, gdzie zniknę wszystkim z oczu i nie będę musiał przylepiać sobie na plaster odpadającego uśmiechu. W głowie układam sobie jeszcze dwie rozmowy telefoniczne, które przerzuciłem na wieczór. Wiem też, że nie mogę się zbyt mocno znieczulić winem, bo jeszcze skype’a mam do nadrobienia przed północą. Lampa wina skutecznie zaburza u mnie brytyjską wymowę końcówek i potem muszę krzywić ten aparat mowy, by ktokolwiek mnie zrozumiał. GMT -7. Zachodnie wybrzeże kończy pracę, gdy u nas kury od dawna śpią na grzędach. Omiotłem wzrokiem salę szukając tych kilku osób, którym powinienem uścisnąć rękę. Mam wrażenie, że nie ja jeden jestem tu dziś „z obowiązku”.

Gdzieś w kąciku oka zamajaczyła mi postać. Kawał chłopa, mojego wzrostu. Zapuścił brodę od czasu, kiedy ostatni raz widziałem go na żywo. Zgarbiony, rejestruje się przed praktykantkami, które jeszcze nie wiedzą z kim mają do czynienia. Widać zmęczenie, chyba jest też trochę przybity, choć nie przeszkadza mu to odwzajemnić szczerego uśmiechu dziewczynom z listą gości.

Prostuję kręgosłup i zaczynam przebierać w formułkach na powitanie szukając tej, która będzie pasować do koloru garnituru albo wystroju pomieszczenia. Chociaż poznałem go lata temu prywatnie jako człowieka pełnego radości, szczerości w byciu sobą i niebywałego ciepła nie jestem w stanie opanować lekkiej tremy. Znam kilka osób, które są mistrzami świata w prawdziwości i niezachwianym byciu sobą, ale on wynalazł tą konkurencję w nieruchomościach. I był szefem mojej szefowej, chociaż zawsze traktowałem go jak swojego bosa. Kwestie struktury, gdy pracowaliśmy razem, były zawsze bardzo płynne i to bez względu na zajmowane w naszym korpo stanowiska.

Kiedy trafiłem tam kilkanaście lat temu wszystko dla mnie było nowe i egzotyczne. Nawet dekalog wypisany na ścianie z naszymi „core values”. Przez pierwszy miesiąc czułem się trochę jak na zlocie świadków jehowy, gdzie wszyscy epatowali radością i zwykłą oczywistością. Każdy dzień był jak podróż przez wesołe miasteczko, a pozytywność ludzi budziła niepokój, że z tego dziwnego stanu wyrwie mnie zaraz jakaś niewidzialna ręka. Coś krzyknie mi do ucha „chyba nie sądzisz, że to mogło trwać wiecznie?”. Że ta wersja shareware po miesiącu miodowym wyekspiruje. Kilkukrotnie w pierwszym miesiącu zdarzało mi się być świadkiem rozmowy, gdy ktoś z przełożonych kręcił głową i pokazywał na najbardziej wyeksponowaną ścianę w biurze przy openspace. Potem przestałem zwracać na to uwagę i sam zerkałem. Tam wzrok znajdował rozwiązanie większości spięć i wszyscy przechodzili do porządku dziennego. Tęcza, kwiatki, jednorożce. Po pierwszym miesiącu mojej pracy zostałem „employee of the month”. Szef mojej szefowej ścisnął mnie wtedy trzymając na wysokości bicepsów tak, że uniosłem się prawie nad ziemią. „Artur, to dlatego, że jesteś żywym przykładem naszych core values”. Patrzyłem na nich wszystkich jeszcze przez jakiś czas jak na wariatów, ale wsiąkałem też w tą strukturę coraz mocniej i pielęgnowałem, by moje szaleństwo nie rozwijało się tokiem indywidualnym. W tym szaleństwie im zaufałem.

Z chwilowej zaćmy spowodowanej odtwarzanym filmem w głowie poczułem ścisk na prawym bicepsie.
-‘hey, how you doing?’
-‘thanks, good. And you?’
-‘nice color Artur’ – popatrzył na moją koszulę, a mi w oczach błysnął kolejny flashback. Zakup mojego pierwszego drogiego garnituru w życiu. Gdy wychodziłem z biura go kupić poklepał mnie wtedy po ramieniu stwierdzając tonem nie znoszącym sprzeciwu „find the blue one”. Czułem się w błękicie jak papuga do pierwszego spotkania, na które poszliśmy razem. Od tego czasu nie mam już ani jednego czarnego czy szarego.

-‘wszystko w porządku u Ciebie? – już z naciskiem na to, że to nie tylko small talkowe zagajenie – Dawno się nie widzieliśmy’.
-‘tak, wiesz, że rzadko narzekam’.
-‘cieszę się. Za rzadko się widujemy’ – po czym zostawił uśmiech i poszedł odrabiać lekcję, którą załatwiłem chwilę wcześniej. Było wiele osób, którym zależało, by go uścisnąć. Zamknął się chwilę później na sali kongresowej by przygotować się do krótkiego speachu, o który go poproszono. A może też chciał uciec od tłumu?

Gdy chwilę później przy przygaszonym świetle opowiadał o historii naszej koleżanki, która wracała do firmy z macierzyńskiego wyszukał wzrokiem dwie inne dziewczyny na sali pytając je czy pamiętają „our core values”. Wszyscy czworo pracujemy już w innych miejscach. Wierciłem się na fotelu starając się uciec przed jego wzrokiem nie dlatego, żebym ich nie pamiętał, ale z obawy, że przed audytorium będę musiał prostować zawiłości swojego british pronunciation. Ominęło mnie, na szczęscie. W końcu to speach o kobietach.

Potem konferencja wróciła na planowany tor i wywiad grupowy z Paniami, które otrzymały tytuł „top woman in real estate”. W trakcie kilkukrotnie przewija się nawiązanie do cytatu z madame Albright. „W piekle jest specjalne miejsce dla kobiet, które nie pomagały innym kobietom”. W sumie każda z nich mówi o tym samym, tyle, że innymi słowami. Zarówno jeżeli chodzi o ścieżkę kariery, relacje w zespole, największe problemy przy prowadzonych projektach, wyzwania w zarządzaniu. Wszystko co mówią stwarza wrażenie, że w świecie, który stwarza możliwości jest jakaś siła, która ciągnie kobiety do tego, by wyniszczać się nawzajem. Zwalczać. Sączyć jad do kubka z kawą tej, która siedzi naprzeciwko. Jakby socjalizm zaprogramował nas na równość wszystkich i każdy, kto swoimi zaletami wychyli się choć o centymetr przed peleton był odszczepieńcem. Robią to z delikatnością, nie całkiem wprost, ale pobrzmiewa jakiś żal w tej historii podanej na wesoło. Przyznaje, że poruszyło mnie to dość mocno, bo w prasie czy przestrzeni internetu dominuje pogląd, że to mężczyzna stoi na drodze równości płci i zasadniczo „samiec to wróg”. Przekonuję się tylko, że cały ten dzisiejszy feminizm to skanalizowana frustracja dla własnych niepowodzeń jakiejś wąskiej grupy. Jest tak przynajmniej w zderzeniu z kobietami, które osiągnęły jakiś sukces. Ciekawe też było to jak wygląda w opinii części laureatek rynek np. w Wielkiej Brytanii, bo, choć to może być dla wielu zaskakujące, w GBR – równość płci ma się zdecydowanie gorzej niż tu, jak wygląda to aktualnie w Polsce. Przyznały to na koniec właściwie wszystkie prelegentki.


Następnego dnia jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Usiadłem w czasie pomiędzy pierwszą i drugą kawą pisząc szybką wiadomość przez Messengera do byłego szefa mojej byłej szefowej. „Wiesz, że pomimo tego, że nie pracujemy już razem ponad 10 lat pamiętam te core values na pamięć? Rodzina rozumiana jako zaufanie, odpowiedzialność za oraz szacunek do innych w zespole. Partnerstwo zarówno w pracy zespołowej jak i podejściu do klienta. Bo przecież „first clients, not deal”. Innowacje poprzez łamanie utartych schematów oraz po czwarte pasja, dzięki której szukamy balansu w tym codziennym „work hard play hard”. I pamiętam, że family było najważniejsze. Napisane po lewej stronie ściany, tuż przy Twoim pokoju.”

Odpisał po godzinie. Czuję się czasami w relacji z byłymi kolegami i koleżankami z tej firmy jak na meetingu weteranów wojennych, z tą różnicą, że my nie leczymy traum. Celebrujemy ten czas oraz pewność potwierdzoną empirycznie ile może w ludziach zmienić praca, gdzie na pierwszym miejscu stawia się normalność. Zaryzykuję dziś stwierdzenie, że w pracy nie spotykamy się problemami organizacji, co najwyżej zderzamy się z małością innych ludzi.

Colliers dostał w tym roku po raz kolejny nagrodę najlepszego pracodawcy roku. Nagrodę przyznawaną głosami pracowników. Prestiżową i mierzalną. Ci, którzy tak jak ja wyszli z tej firmy niosą te wartości dalej i to chyba jest największym sukcesem. Prywatnie jest to dla mnie dowodem na to, że zajmowane stanowisko to nie kwestia zasług zawodowych, a tego kim tak naprawdę w środku jesteśmy. I warto być przyzwoitym, bez względu na płeć

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *