Tak się tu dzisiaj zastanawiałem co poczytać i w łapy wpadła mi „Smuga Cienia”. Smutne to jak cholera, że ta doskonała książka Conrada będzie mi teraz tu walczyła o skojarzenia z nowupieczonym tiktokowym raperem. Ale dość, bo ja nie o tym. Bo ja o morzu chciałem.

Jest taki ciekawy obowiązek wymagający od armatora podczas kasacji floty rybackiej wycięcia burtowej oznaki kutra. To dość bolesny moment dla każdego, kto ma coś wspólnego z morzem. Krypa, na której być może spędziłeś pół życia i która pamięta Cię jak jeszcze uczyłeś się fachu od ojca, stoi obijając się niemrawo na fali w porcie. Musisz podejść do niej z palnikiem i wyciąć z jej burty od dziobu numer boczny. Nie silniki, nie mechanikę, nie ster. Numer boczny. Tak jak byś odbierał łajbie, z którą łączy Cię milion opowieści, to co w niej najważniejsze – Imię. Podjeżdżasz z wózkiem, na którym są dwie butle. Musisz ustawić na reduktorach ciśnienia robocze. Tlen w okolicach 0,3MPa sprawdzasz przy odkręconym zaworze na palniku. Potem acetylen, gdzieś około pięciu setnych megapaskala. Odkręcasz gazy na palniku, jak zawsze zaczynając od tlenu. Trzask zapłonu jak eksplozja tuż przed nosem podnosi Ci ciśnienie swoim wysokim dźwiękiem. Teraz wyregulować płomień, tak żeby miał jasno świecący stożek z lekko migoczącym wierzchołkiem i można rozpoczynać tę eutanazję przyjaciela. W starożytnym Egipcie, na fali rewolucji po śmierci nielubianego faraona, skuwano kartusze z jego imieniem, by przepadła o nim pamięć – jedyny namacalny dla żywych atrybut jego nieśmiertelności. Cięcie blachy burty nie zajmuje dużo więcej niż kucie młotkiem starannie rzeźbionych wzorów na piaskowcu. Gdy z hukiem fragment burty z imieniem Twojej łajby odpada kończysz pracę. Gasisz palnik w odwrotnej kolejności niż go zapalałeś, zwijasz majdan i uciekasz z portu.

Łajba stoi jeszcze chwilę z dziurą na burcie, aż zaopiekuje się nią producent żyletek. Niby stara i zardzewiała krypa, ale przecież gdyby tylko wpompować w nią odrobinę środków pewnie mogłaby jeszcze przez długie lata gryźć fale. Nieść Cię do domu albo wychodzić z Tobą z portu, żeby cieszyć się wspólnie świtem i minimum stopą wody pod kilem. Zawsze, gdy odbijasz od brzegu zostawiasz granice państw gdzieś za sobą. Te na morzu działają inaczej. Wszak zawsze gdy zostawiasz za sobą port jesteś już trochę za granicą.

Na morzu możesz spotkać kilka przypadków, gdy w miejscu producenta żyletek znalazł się wcześniej ktoś inny. Człowiek, który przechodząc obok dziurawego kadłuba zamarzył o tym, by dać tej bezimiennej jednostce drugie życie. Tak było z WSG-25, który od chwili zwodowania w 1953r przez 27 lat był kutrem rybackim. W 1980r kupił go niejaki Pan Wąsowicz, który przez kolejne trzy lata demontował i zbierał materiały do remontu. W 1984 w hangarze, gdzie gromadził materiały, w tym silnik i część wyposażenia, wybuchł pożar niszcząc doszczętnie wszystkie zdobyte w okresie stanu wojennego części. Widać w tej historii trochę tańczącego na plaży Zorbę – wrak kutra rybackiego, spalony hangar oraz spopielony przez pożar majątek zbierany w środku stanu wojennego. „Patrz, jaka piękna katastrofa”.

A ty? Co byś zrobił?

Wąsowicz się nie poddał -po roku wrócił do przebudowy i dokumentowania prac oraz szukania nowych materiałów. Prace trwały do 1989, kiedy kadłub wrócił do wody, a właściciel zaczął prace przy wnętrzu oraz montażu takielunku. W 1990r, już w wolnej Polsce, po 10 latach przerwy Antica (bo już nie WSG-25) wyszła na pierwszy rejs po Zatoce Gdańskiej. Dziś ma za sobą ponad 60 tysięcy mil morskich, przylądek Horn , rejs dookoła świata oraz kilkanaście wypraw po kilwaterze znanych polskich podróżników, w tym Kazimierza Pułaskiego, Krzysztofa Arciszewskiego czy Stefana Szolca-Rogozińskiego. Antica była kiedyś kutrem rybackim. Dla gospodarki PRLu wyciągała z Bałtyku siatki wypełnione dorszem, szprotami i flądrą. Gdy upadł PRL stała się rozpoznawalnym jachtem oceanicznym, który uczestniczy w zlotach i paradach żaglowców. Łatwo znaleźć zdjęcia w sieci. Dumny jacht w ożaglowaniu gaflowym.

Kiedy patrzę na takie historie przypomina mi się zawsze ten chłopak ze „Smugi Cienia” – z jednej strony dystansujący się od rzeczy nieracjonalnych, choć też pełen niedopowiedzeń. Z drugiej arogancki szczeniak w chwili próby, który musi przekroczyć tą symboliczną granicę cienia, za którą nie ma łatwych odpowiedzi czy oczywistych decyzji. Dylemat nie polega na wyborze pomiędzy dobrem i złem. Dylemat jest wtedy, gdy z dwóch złych decyzji musisz wybrać tę najwłaściwszą.

Wracał mi ten Conrad przez ostatnie dwa miesiące kwarantanny i zbiorowej histerii spowodowanej naszym nowym mikrobem z pogranicza materii żywej i nieożywionej. Wszak tam też zaraza i to na środku oceanu. Lubię wracać do tej historii, bo to od niej zacząłem przyjaźń z Józefem Teodorem Konradem Korzeniowskim – chyba jedynym chłopakiem z kresów, który został kapitanem w Brytyjskiej Marynarce. Ciekaw też jestem ile w historii, która działa się pomiędzy WSG-25 i Anticą było w Wąsowskim z tego chłopaka ze „Smugi Cienia”. Siebie odnalazłem u Conrada już nie raz.

Myślę, że dziś ta pozycja dla wszystkich byłaby najlepszą odtrutką po grafomanii tiktokowego prezydenta.

„Tylko młodzi miewają takie chwile. Nie mówię o bardzo młodych. Ci w ogóle nie dostrzegają poszczególnych chwil. Przywilejem wczesnej młodości jest sięganie poza teraźniejszość — cudowna ciągłość nadziei, nie znającej przerw ani zagłębiania się w siebie. Ledwo zawrzesz za sobą furtkę dzielącą cię od wieku chłopięcego, a już wkraczasz w zaczarowany ogród. Nawet cienie jarzą się tu od obietnic. Każdy zakręt drogi pociąga inną ponętą. Nie dlatego, aby to w twoim mniemaniu był ląd nie odkryty, przeciwnie, wiesz dobrze, że cała ludzkość kroczyła tą drogą. To, co ogarnia cię niewysłowionym urokiem, to właśnie zetknięcie się z powszechnym doświadczeniem, od którego oczekujesz jakichś szczególnych lub zupełnie osobistych wrażeń — odrobiny czegoś własnego.”

„Smuga Cienia” Joseph Conrad

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *